Aktualności

Niezależne inicjatywy
na rzecz studentów
i doktorantów

Zmiany następują powoli

rozmowa z dr Miłosławą Stępień

Dominika Rafalska: Spotkałam się z określeniem: „Miłka Stępień – idolka młodych naukowców”. W jakim sensie „idolka”? Czy chodzi o to, że swoją postawą udowodniłaś młodym naukowcom, że powinni walczyć o swoje prawa, o godne traktowanie przez uczelnie? Wydaje się, że powinno to być standardem.

dr Miłosława Stępień: Nie postrzegam siebie jako idolki. Na pewno jednak mój przypadek coś ludziom uświadomił. Gdy składałam swoje zgłoszenie do sądu administracyjnego, nie zdawałam sobie sprawy z tego, że jest to jedna z pierwszych, może nawet pierwsza sprawa tego typu. I może właśnie dlatego odbiło się to takim echem.
A poza tym zgadzam się – to powinien być standard. Powiem więcej: moim zdaniem w ogóle nie powinno być konieczności występowania w takich sprawach, ponieważ normą powinno być, że uniwersytety udostępniają informacje na temat otwartych konkursów.

Tylko czy to naprawdę są otwarte konkursy? Od lat w środowisku mówi się o tym, że są one fikcyjne, często wręcz ustawiane pod konkretnych kandydatów. Dlaczego tak jest?

Po pierwsze, szkolnictwo wyższe jest niedofinansowane. Brakuje etatów. Po drugie, system studiów doktoranckich jest tak skonstruowany, że nie zawsze można przeprowadzać otwarte konkursy.

Dlaczego?

Doktoranci są przez cztery lata prowadzeni przez uczelnie z założeniem, że mają być później zatrudnieni na danym wydziale. Aby jednak zatrudnić taką osobę, trzeba – z powodów prawnych – rozpisać otwarty konkurs. I wtedy rzeczywiście może się zdarzyć, i często się zdarza, że taki konkurs jest rozpisywany pod konkretną osobę. Oczywiście nie zawsze tak jest. Czasem w ramach konkursu szuka się kandydata na dane stanowisko, ponieważ po prostu nie ma kogoś takiego na danej uczelni. Ale często dochodzi do paradoksu – z jednej strony ogłasza się otwarty konkurs, a z drugiej jak ktoś z zewnątrz się do niego zgłosi, to tak naprawdę nie ma szans…

W takiej sytuacji w zasadzie wszyscy mają problem – i kandydat, i kontrkandydat, i uczelnia…

Tak naprawdę jest to problem systemowy. Bardzo ciężko jest go rozwiązać, zwłaszcza że istnieje opór wewnętrzny. I to nie ulegnie zmianie, dopóki szkolnictwo wyższe nie będzie lepiej dofinansowane. A w kwestii zatrudniania pracowników Polska po prostu nie dorasta do europejskich i światowych standardów.

Jakie to standardy?

W wielu krajach europejskich czy w USA proces rekrutacyjny jest wielopoziomowy, włącznie z rozmową z kandydatami, którzy przejdą pierwsze etapy selekcji, a cały proces trwa od sześciu miesięcy wzwyż. W Polsce takie rozmowy kwalifikacyjne z kandydatami to rzadkość, a proces potrafi trwać krócej niż miesiąc.
Brałam udział w podobnych konkursach w Stanach Zjednoczonych. Tam na jedno stanowisko aplikowało ponad 400 osób. Mimo to miałam pewność, że uczelnia naprawdę przyjrzała się moim papierom, oceniła moje kwalifikacje. Moja kandydatura została odrzucona, ale ja otrzymałam dokładną informację o tym, dlaczego nie zostałam przyjęta. W Polsce na jedno stanowisko startuje dwóch-czterech kandydatów, a mimo to takie informacje nie są udostępniane.

Czy to nie jest zatem tak, że większym problemem niż same konkursy jest poczucie nietykalności władz wielu uczelni z jednej strony i brak poczucia własnej wartości i znajomości przysługujących im praw wśród studentów, doktorantów, młodych pracowników nauki z drugiej? Czy nie masz poczucia, że w zasadzie zostałaś potraktowana przez uczelnię, na którą aplikowałaś, jak intruz?

Właśnie. Pierwsza informacja, jaką otrzymałam była zdawkowa – poinformowano mnie po prostu, że moja kandydatura przepadła. Poprosiłam w zasadzie tylko o podanie szczegółów – przyczyn tego, gdzie straciłam punkty. Wtedy zaczęła się wymiana mailowa. Oznajmiono mi, że takich informacji nie otrzymam. Powołałam się na ustawę o dostępie do informacji publicznej i na konstytucję. Uniwersytet brnął dalej w to, że to nie są informacje publiczne, że zgodnie ze statutem uczelni oni nie muszą mi takich informacji udzielać. Tłumaczyłam, że jednak ustawa jest nadrzędna wobec statutu uczelni…
Nie było moim zamiarem dobijanie się do tych informacji.  Ale w momencie, gdy korespondencja coraz bardziej się przeciągała, stwierdziłam, że to nie może tak wyglądać.

Jak myślisz, dlaczego tak jest?

Do tej pory uniwersytety nie musiały udzielać takich informacji. Byłam jedną z pierwszych osób, które w takiej sprawie wystąpiły. Uczelnie są przyzwyczajone do tego, że podejmują pewne decyzje i nie muszą się z nich tłumaczyć.
Moja postawa wynikała też z tego, że trochę wiedziałam o ustawie o dostępie do informacji publicznej. Zazwyczaj jednak jest tak, że jeśli jakaś instytucja mówi: „nie masz prawa do tej informacji”, większość ludzi przyjmuje to i nie dyskutuje.

Ale w zasadzie dlaczego? Przecież w Polsce są sądy, instancje odwoławcze, rzecznicy praw, organizacje strażnicze…

Bo takie działania jak moje mogą mieć negatywny wpływ na dalszą karierę naukową. Osobie „problematycznej” przykleja się łatkę. W środowisku naukowym, podobnie jak w każdym innym środowisku zawodowym, każdy każdego kojarzy. Dlatego wielu ludzi nie decyduje się na podobną walkę, mając nadzieję, że może przy innej okazji tę pracę jednak dostaną…

Nie powinno być tak, że ludzie boją się upomnieć o swoje prawa.

Oczywiście zgadzam się, ale to nie jest tylko problem uczelni. Nepotyzm jest w Polsce krytykowany od wielu lat. Jednak pomimo zmian prawnych istnieje problem mentalny. Jest pewne przyzwolenie na to, aby na przykład konkursy na stanowiska uczelniane były rozstrzygane w taki właśnie sposób.

W mediach społecznościowych założyłaś profil „Żądamy uczciwych konkursów na stanowiska uniwersyteckie”. Przyznaję, że zdziwiłam się nieco, że członkami grupy jest niewiele ponad 300 osób. Myślałam, że będą to raczej tysiące. Chyba większość naukowców opowiada się za uczciwymi konkursami na stanowiska uniwersyteckie? A może się mylę?

Wydaje mi się, że ogólnie rzecz biorąc, tak. Ale warto pamiętać, że wielu naukowców jest lub było beneficjentami takich konkursów. Poza tym to, że konkursy są ustawiane, jest trudne do udowodnienia. Podejmując krytykę tego problemu, trudno jest zdobyć obiektywne dowody na to, że ta sytuacja naprawdę tak wygląda.
Podejrzewam, że ponieważ moja sprawa była poruszana w mediach, to niekoniecznie każdy pracownik naukowy chce być z nią kojarzony. A nuż negatywnie wpłynie to na postrzeganie i funkcjonowanie takiej osoby na uniwersytecie…
Ale wiem, że coś powoli zaczyna się zmieniać. Współpracuję z Komitetem Kryzysowym Humanistyki Polskiej, który przygotowuje propozycję rozwiązań tego problemu. Ruch Społeczny „Obywatele Nauki” wdrożył program monitorowania przebiegu procesu zatrudnienia na polskich uczelniach publicznych oraz w instytucjach naukowych na podstawie ustawy o dostępie do informacji publicznej. Czyli coś zaczyna się dziać. Moja sprawa nie przeszła bez echa.

Czy ludzie kontaktują się z Tobą osobiście? Czy opisują podobne przypadki?

Co jakiś czas ktoś do mnie pisze, ale nie jest to wielka skala. Wydaje mi się niestety, że większość polskich naukowców jest przyzwyczajona do tego, że to tak wygląda.

Czyli dopóki są beneficjentami tych sytuacji, nie protestują. Zaczynają, gdy któregoś dnia sami przepadną w takim „konkursie”?

Tak. To jest bardzo skomplikowana sprawa. Ludzie w różny sposób są w to zamieszani. Sami uczestniczyli w takich konkursach albo znają kogoś, kto brał w tym udział… Dopóki nie rozwiąże się tego systemowo, problem będzie istniał.

Złożyłaś skargę na postępowanie Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Twojej sprawie do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Poznaniu i sąd przyznał Ci rację. Uniwersytet złożył kasację od tego wyroku i sprawa czeka na swój finał w NSA. Od jak dawna?

Od roku. Ostatnio usiłowałam dowiedzieć się czegoś więcej w tej kwestii. Powiedziano mi, że jeszcze nie jest wyznaczona data rozprawy. Dowiedziałam się też, że w ciągu dwóch lat zostanie ona wyznaczona, dlatego że w sprawach o dostęp do informacji publicznej „szybciej to przebiega”. Czyli dwa lata to jest dla polskiego sądu „szybciej”. Ale to też pokazuje, że takie sprawy coraz częściej do NSA trafiają.

Nie żałujesz, że wytoczyłaś tę sprawę?

Jestem aktywistką i uważam, że w takich przypadkach należy reagować. W życiu trzeba trzymać się zasad, które się wyznaje. Nie, nie żałuję, ale nie wiem, czy to dobrze wpłynie na moje życie naukowe, które w tej chwili jest w zawieszeniu.

A co teraz robisz zawodowo?

Jestem tłumaczką i redaktorką tekstów naukowych pisanych w języku angielskim. Przygotowuję się do opublikowania swojej pracy doktorskiej za granicą. Powoli to idzie… Ale jeśli chodzi o bieżącą pracę naukową, to raczej nic nie robię.

Pracowałaś – także naukowo – w wielu krajach. Proponowano Ci pisanie doktoratu w Holandii. Wybrałaś Polskę, mimo iż także wielu Twoich znajomych namawiało Cię do tego, abyś wyjechała. Czy teraz tego żałujesz?

Chyba nie. Ale na pewno gdyby praca naukowa była jedyną rzeczą, którą się zajmuję (a nigdy tak nie było), to tak – żałowałabym tej decyzji. Osobom, które robią doktoraty w Polsce, raczej radziłabym wyjazd za granicę.

Dlaczego?

W Holandii miałam koleżankę, która pisała doktorat z językoznawstwa indonezyjskiego. W ramach studiów miała zapewnione pełne utrzymanie i dwa sześciomiesięczne wyjazdy badawcze. Jej obowiązki były jasno i precyzyjnie sformułowane. I wcale nie były aż tak duże, jak to często bywa w Polsce. Doktorat w Polsce robi się ciężko. W ten sposób zniechęca się młodych ludzi do robienia kariery naukowej w kraju. Wielu ludzi rezygnuje z pisania doktoratu w trakcie studiów, bo nie dają rady pracować w takich warunkach.

Chodzi o obowiązki dydaktyczne, administracyjne?

O obowiązki, które realnie nie są nigdzie wpisane, ale których wypełnienie jest oczekiwane. I to z dodatkowym komunikatem: jeśli myśli pan/pani o zatrudnieniu, to proszę pamiętać, że to też jest ważne.

Czyli rodzaj presji wywieranej już od początku?

Tak i to powoduje później problemy. Bo jeśli ktoś przez cztery lata wykonuje jakieś zadania, które wydział mu narzucał, to później oczekuje, że zostanie zatrudniony. W związku z tym później te „konkursy otwarte” funkcjonują w dość dziwnej przestrzeni.
Problem zaczyna się więc na poziomie studiów doktoranckich. Jeśli doktoranci pisaliby swoje prace bez dodatkowego obciążenia, to później nie mogliby mieć oczekiwań, że zostaną zatrudnieni.

Konkursy wygrywałby ten, kto ma najlepsze kompetencje, a nie ten, kto się najbardziej zasłużył?

Właśnie. I jeśli nie rozwiąże się tego na bardzo szerokim polu, ten problem będzie istniał. A najbardziej przygnębiające wydaje się to, że gotowość do podejmowania zmian w tym zakresie jest niewielka.

 

*Doktor Miłosława Stępień - jest z wykształcenia anglistką i afrykanistką. W 2014 r. wzięła udział w otwartym konkursie na stanowisko adiunkta z zakresu literaturoznawstwa angielskiego na Wydziale Anglistyki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Po zakończonym procesie rekrutacji otrzymała zdawkową informację o tym, że jej kandydatura nie została wybrana. Pomimo kilkakrotnie ponawianych próśb odmówiono jej podania powodów odrzucenia jej osoby. Uniwersytet nie chciał jej udostępnić protokołu z posiedzenia komisji, powołując się na tajność głosowania zapisaną w statucie uczelni. Doktor Stępień zaskarżyła Uniwersytet do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Poznaniu. Powołała się na ustawę o dostępie do informacji publicznej. Sąd pierwszej instancji przyznał jej rację. Uniwersytet złożył od tej decyzji skargę kasacyjną do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Sprawa jest w toku.

autor: rozmawiała Dominika Rafalska