Aktualności

Niezależne inicjatywy
na rzecz studentów
i doktorantów

Środowisko wybiera milczenie

rozmowa z dr. Emanuelem Kulczyckim, przewodniczącym Rady Młodych Naukowców

Czy naukowiec to zawód?
Emanuel Kulczycki: Tak. Aby uprawiać naukę, potrzebne są pieniądze. A my pracujemy w instytucjach, które nie tylko finansują nasze badania, ale także pensje. Naukowiec to zdecydowanie zawód.
Jak Pan ocenia prestiż finansowy tego zawodu? Wydaje się, że sytuacja wielu polskich naukowców jest niepewna: brak stabilnego zatrudnienia na uczelniach, niskie pensje, konieczność dorabiania lub granty – dające solidne podstawy, ale trudne do zdobycia…
Chyba wszyscy zgadzają się co do tego, że finanse naukowców są na poziomie bardzo niskim, żeby nie powiedzieć – tragicznym. Podejrzewam, że niewiele osób decyduje się na wykonywanie tego zawodu ze względu na pieniądze.
Z jednej strony mówi się, że nie ma funduszy na zatrudnienie młodych. Z drugiej młodzi naukowcy widzą, że po osiągnięciu pewnej pozycji na uczelni można już się nie starać.
Dlatego jestem przekonany, że potrzebna jest większa stabilność dla młodych naukowców i zdecydowanie bardziej rygorystyczne podejście do tych, którzy nic nie robią.
Ale na razie naukowiec to zawód dobry dla kogoś, kogo współmałżonek czy partner pracuje w zupełnie innym miejscu, np. robi karierę w biznesie?
W ogóle to najłatwiej wykonywać ten zawód, będąc singlem! Proces badawczy wymaga ciągłego kontaktu z ludźmi, mobilności. Przeciętnego polskiego naukowca nie stać na nią nawet na poziomie krajowym, zwłaszcza gdy ma rodzinę.
Widzę tu dwa rozwiązania. Oba realne, tylko musi tu być tak zwana wola polityczna. Pierwsze to zdecydowany wzrost nakładów na naukę – znacznie więcej niż 2 proc. PKB, o których ciągle się słyszy. O to musi zadbać rząd.
Drugi problem jest taki, że z jednej strony mamy w Polsce niewystarczająco dużo naukowców na tysiąc mieszkańców, a z drugiej – zbyt wielu takich, którzy jedynie blokują miejsca na uczelniach. I tu mamy paradoks: potrzebujemy dwa razy więcej naukowców, a jednocześnie mamy ich za dużo.
Dochodzimy tu do tematu rzetelnej oceny prac naukowych. W środowisku od lat mówi się o fikcyjnych konkursach np. na stanowisko adiunkta, rozpisywanych pod konkretnego kandydata. Podobnie z wydawaniem książek naukowych będących kompilacją poprzednich prac autora, pisaniem recenzji przez zaprzyjaźnionych profesorów lub takich, którzy mają do spłacenia jakiś dług wdzięczności, rozdzielaniem grantów… Wszyscy o tym wiedzą, nikt nie protestuje. Może od wyeliminowania takich patologii trzeba zacząć reformę polskiej nauki?
To prawda – mamy fikcyjne czy ustawiane konkursy. Ale te konkursy trzeba rozpisywać, jeśli uczelnie chcą kogoś ponownie zatrudnić czy przedłużyć okres zatrudnienia na wyższym stanowisku. Mnie nie przeszkadzałby tzw. chów wsobny na polskich uczelniach, pod warunkiem że mielibyśmy bardzo dobrych kandydatów do pracy naukowej.
Wydaje mi się, że zmiana statusu naukowca w Polsce powinna zacząć się wręcz od poziomu studentów czy uczestników studiów doktoranckich, którzy są masowo przyjmowani tylko po to, aby uczelnia otrzymywała finansowanie, a samodzielni pracownicy naukowi mogli np. spełnić warunek konieczności wypromowania doktora.
Wyeliminowanie patologii, o których Pani mówi, jest więc realne… gdybyśmy tylko tego chcieli. Pamiętajmy, że za bardzo wiele rzeczy odpowiadamy my – środowisko. Prawo może jest kiepskie, a systemy oceny – zbyt zbiurokratyzowane. Ale jednocześnie to my jesteśmy ekspertami i to my jako naukowcy wymyślamy systemy oceny.
Od czego więc zacząć?
Powinniśmy zacząć od początku – od sposobu przyjmowania studentów na uczelnie. Dalej – doktorat musi być rzeczywiście prestiżowym stopniem naukowym, a habilitacja nie może istnieć tylko po to, aby zatrzymać zalew kiepskich doktoratów… Przecież o tym mówi się oficjalnie – habilitacja jest ostatnią tamą zatrzymującą tych, którzy nigdy nie powinni byli zrobić doktoratu.
Jest jeszcze jeden problem – stara gwardia pracowników naukowych, którzy są „nie do ruszenia”…
Dlatego kiedy zapytała Pani o zmiany, wspomniałem tylko o jednym elemencie – lepszym kształtowaniu narybku. Wydaje mi się, że jedynym rozwiązaniem, którego jednak absolutnie nie rekomenduję, byłaby totalna czystka i rewolucja. Innymi słowy – przychodzi jakiś rząd, który stwierdza, że całe pokolenie trzeba usunąć w cień. To oczywiście nie byłoby dobre, bo jednocześnie zostaliby usunięci wielcy mistrzowie. Natomiast nie jestem aż takim optymistą, by uwierzyć, że udałoby się zreformować pokolenie, które z perspektywy młodych blokuje miejsca. Myślę, że można coś zmienić wyłącznie pracą u podstaw – wychowując nowe pokolenia z innym podejściem do nauki.
Dlaczego Pana zdaniem polskie uczelnie, nawet te najlepsze, zajmują nieodmiennie odległe miejsca w rankingach lub nie występują w nich wcale?
Wydaje mi się, że akurat rankingi są najmniejszym problemem polskiej nauki. Bardziej powinniśmy się przejmować tym, co zrobić, żeby rodzima nauka mogła służyć przemysłowi, gospodarce czy społeczeństwu.  
Cały budżet polskiej nauki nie jest większy niż budżet Harvardu. Jeśli chcielibyśmy więc dostać się do pierwszej setki w jakimkolwiek rankingu, to musielibyśmy skierować wszystko, co mamy, do jednego miasta, na jedną uczelnię. Dla nas jako kraju, który 25 lat temu przeszedł transformację, jest to tak naprawdę strata pieniędzy. Polska nauka nigdy nie będzie na światowym podium. Powinniśmy raczej dopilnować, aby na naszych uczelniach dobrze pracowało się polskim naukowcom, aby polskie pojedyncze zespoły były znane na świecie.
Zostawmy zatem rankingi. Mówi Pan, że ważniejsze od nich jest to, aby na przykład polski przemysł mógł korzystać z dobrodziejstw myśli inżynierskiej, odkryć czy patentów. Wiemy jednak, że współpraca polskiego przemysłu z uczelniami jest słaba, że na uczelniach pracuje się na przestarzałym sprzęcie, a opracowywane tam teorie nie mają wiele wspólnego ze stanem aktualnej wiedzy technicznej…
Zgodzę się – są przestarzałe i w ogóle niegotowe na współpracę z przemysłem. To, co nosi nazwę kultury organizacyjnej w przemyśle, sprawia, że polski przemysł nie jest w stanie dogadać się z przedstawicielami politechnik czy uniwersytetów. Uczelnie chcą długofalowego finansowania badań, a przemysł – efektów. Co więcej, nie chodzi o efekty publikacyjne, ale o patenty, wdrożenia, rozwiązania.
Przez wiele lat pracowałem przy projektach na Politechnice Poznańskiej, gdzie widziałem, w jaki sposób świetne wyniki badań naukowych są komunikowane na zewnątrz. Byłem zaskoczony np. tym, że na politechnice o osiągnięciach danego naukowca musiał się wypowiadać jego przełożony lub wręcz dziekan… Do rozmów z biznesem czy przemysłem nie był wysyłany ten, który się zna, tylko jego przełożony. I to między innymi mam na myśli, mówiąc o nieodpowiedniej kulturze organizacyjnej na naszych uczelniach. Wydaje nam się ciągle, że liczba przypiętych medali jest ważniejsza od tego, co naprawdę umiemy.
Gdyby mnie Pani zapytała, czy uczelniami powinni zarządzać menedżerowie, to uważam, że tak. Mogłoby to doprowadzić do pewnych pozytywnych zmian. Zdaję sobie jednak też sprawę z niebezpieczeństw…
Jakich?
Gdyby to było zrobione ad hoc, to podejrzewam, że doszłoby do strajku włoskiego. Uczelnie stwierdziłyby pewnie, że nie będą się poddawać dyktatowi korporacjonizmu. Drugim niebezpieczeństwem mogłoby być to, że taki menedżer zwracałby uwagę przede wszystkim na produktywność, efektywność, koszty i przychody. Uważam jednak, że pomysł stworzenia zarządców na uczelniach jest dobry.
Znów dochodzimy do wątku, który przewija się w naszej rozmowie – uczelnie są skostniałe?
Obawiam się, że zmiana mentalności pracowników naukowych, którzy zastali się w jednym miejscu, jest niemożliwa…
Zmieniając temat, czy uważa Pan, że każdy naukowiec powinien być dydaktykiem? Czy powinno się narzucać naukowcom określone pensum dydaktyczne i płacić za „wyrobione godziny”?
Podstawą zatrudnienia naukowca w Polsce jest rzeczywiście realizacja pensum, podczas gdy oceniany jest on z działalności naukowej. To mała schizofrenia. Uważam, że część naukowców powinna poświęcać się głównie nauce, podczas gdy inni byliby przede wszystkim dydaktykami. Nie mówię oczywiście o całkowitym oderwaniu od badań czy od zajęć ze studentami. Mówię o minimalnym poziomie zaangażowania naukowego i dydaktycznego, np. jednym wykładzie w semestrze.
Moim zdaniem świetnym rozwiązaniem byłaby możliwość wykupienia się z dydaktyki grantem. Czyli naukowiec deklaruje, że część pieniędzy z grantu zostanie przeznaczona na to, aby uczelnia mogła zatrudnić innego dydaktyka, który prowadziłby za niego niektóre zajęcia. Bo nie oszukujmy się – przeciążenie dydaktyką wpływa na jakość badań naukowych.
W jaki sposób?
Prof. Marek Kwiek realizuje badania porównujące europejskie systemy szkolnictwa wyższego. Wynika z nich, że produktywność młodych naukowców w Polsce jest niższa niż naszych kolegów z zagranicy. Jedną z podstawowych przyczyn jest obciążenie dydaktyczne. Nie możemy oczekiwać, że młodzi będą produkować świetne prace naukowe, jeśli jednocześnie narzucamy im pensum, które przekracza ramy zdrowego rozsądku. Znam bardzo wiele osób, których pensum wynosi ponad 500 godzin rocznie.
Mówimy o pensum obowiązkowym czy o godzinach nadliczbowych?
Mam na myśli osoby, których pensum podstawowe wynosi 240 godzin, a pozostałe 300 to godziny „fakultatywno-obligatoryjne”. Innymi słowy, „proszę wziąć te godziny, ponieważ nikt inny nie może ich zrealizować”. Co więcej, niektóre jednostki nie płacą za te nadgodziny i nawet zabraniają ich wykazywania w oficjalnych dokumentach.
Jest Pan przewodniczącym Rady Młodych Naukowców. Jakie problemy najczęściej sygnalizuje Państwu środowisko naukowe?
Pierwsza kategoria to absurdy biurokratyczne: sprawozdawczość, sposób realizowania projektów, sytuacje, które wynikają nie tyle z prawa, co z praktyki na uczelniach. To jest najtrudniej zmienić, bo nawet jeśli prawo jest dobre w jakimś zakresie, to praktyka uczelni bywa bardzo specyficzna…
Druga kategoria to sposoby zatrudniania na uczelniach: konkursy, które są albo fikcyjne, albo ustawiane, albo brakuje o nich informacji, albo są ogłaszane zaledwie kilka dni przed rozstrzygnięciem.
Trzecia to awanse naukowe. W tej chwili najwięcej głosów otrzymujemy w związku z habilitacją. W 2011 r. zmieniła się ustawa, a od 2013 r. obowiązuje tak zwany nowy tryb habilitacji. Mamy prawo, które się zmieniło, ale mentalność i sposób postępowania niektórych rad – nie.
Jako organ doradczy Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego sygnalizujecie Państwo te problemy wyżej?
Tak. Staramy się też sugerować rozwiązania. Udało nam się na przykład ostatnio zmienić definicję młodego naukowca. Dołożyliśmy przepis, że jeśli kobieta naukowiec była na urlopie macierzyńskim, to ten okres może włączyć do lat swojej młodości. Udało nam się to zmienić zarówno w ustawie, gdzie mamy definicję młodego naukowca, jak i w Narodowym Centrum Nauki.
Co to znaczy „włączyć do lat swojej młodości”?
W uproszczeniu, jeśli definicja mówi, że młody naukowiec to taki, który nie ukończył 35. roku życia, to urlop macierzyński jest traktowany jako „usprawiedliwiona” przerwa w karierze. Ten okres 12 miesięcy można dodać do wspomnianych 35 lat.
To oczywiście dobrze, że urlop macierzyński przedłuża kobietom „okres młodości”, ale czy tu kryją się najważniejsze problemy tej grupy? Jak Pan wie, wielu pracowników naukowych, w tym kobiety, jest zatrudnianych na uczelniach na kontraktach czasowych. Charakteryzują się one tym, że pewnego dnia wygasają, a pracodawca, jeśli nie chce, nie musi ich przedłużać. Co z kobietami pracującymi na uczelniach, których umowa wygasa akurat w trakcie trwania urlopu macierzyńskiego? Tylko od dobrej woli ich przełożonych zależy, czy będą one miały szansę wrócić do pracy…
Nie jestem specjalistą w tym zakresie, ale te kwestie reguluje chyba prawo pracy.
Prawo pracy w żaden sposób nie chroni kobiet w takich sytuacjach. Jeśli kobieta jest zatrudniona na umowę na czas określony, która wygasa w trakcie trwania urlopu macierzyńskiego, to uczelnia nie ma obowiązku jej przedłużać. Jako powód można zawsze podać bliżej nieokreśloną „trudną sytuację wydziału”, redukcję etatów, reorganizację czy (sic!) niż demograficzny…
Nie mam wątpliwości, że jest to zła sytuacja. Staram się jednak zastanowić, stając się poniekąd adwokatem diabła, czyli stając po stronie uczelni, czy zatrudnianie nas na umowach czasowych nie wynika z tego, że osoby zatrudnionej na czas nieokreślony nie można praktycznie zwolnić.
Można ją zwolnić, przedstawiając konkretne zarzuty natury merytorycznej.
A czy zna Pani sytuację, w której pracownik zatrudniony na czas nieokreślony został zwolniony?
Ja osobiście nie znam pracowników naukowych, którzy po obronie doktoratu zostali przyjęci do pracy na czas nieokreślony. Wszyscy są zatrudniani na umowach na czas określony mających różną nazwę – umowa o pracę, mianowanie, zlecenia… Pan zna osoby młode zatrudnione na czas nieokreślony?
Tak, w moim instytucie jest kilka takich osób. Wydaje mi się, że może to wynikać z siły związków zawodowych i ze sposobu zarządzania konkretną uczelnią.
Czyli to dobra wola rektora?
Polityka kadrowa uczelni. W tej chwili pracujemy nad zaleceniami, które chcemy przedstawić uczelniom, w zakresie zatrudniania młodych naukowców. Są to tak zwane dobre praktyki. Konsultuję to z pewnym projektem europejskim, który przewiduje włączanie młodych naukowców w politykę kadrową. Także ten zły przykład, o którym Pani wspomniała, mógłby pokazywać, dlaczego potrzebne jest coś lepszego.
Mam poważne wątpliwości, słysząc określenie „dobre praktyki”. Wydaje mi się, że to za mało jak na polskie warunki. Czy tutaj nie są potrzebne jakieś rozwiązania systemowe, żeby młodzi naukowcy czuli, że wykonują zawód mający solidne podstawy, dający stabilność finansową i pewne zatrudnienie? Tak aby nie bali się zakładać rodzin, kobiety – rodzić dzieci? Żeby były pewne, że po urlopie macierzyńskim wrócą do pracy? Kodeks dobrych praktyk – jak najbardziej, ale czy to nie za mało?
Uważam, że w systemie, w którym uczelnie bardzo mocno cenią swoją autonomię, jest to jedyne, co można zrobić. Bo jeśli będziemy chcieli narzucić im nawet najlepszą praktykę, to od razu odpowiedzą, że godzi to w ich autonomię, że ich polityka kadrowa polega na tym, aby wymuszać jak największą konkurencję, i że to jest najlepsze dla nauki w ich rozumieniu.
Czyli problemem jest zbyt duża autonomia uczelni?
Nie, nie powiedziałbym tego. Problemem jest to, kogo środowisko wybiera na osobę, która ma zarządzać uczelnią. Tylko od rektora zależy, czy nowi pracownicy będą zatrudniani na 2 lata, 5 lat, czy na czas nieokreślony. I gdyby wybrać kogoś, z kim można negocjować takie rzeczy, albo wybrać go dlatego, że proponuje coś, co jest dla nas dobre, to nie byłoby problemu… Nie potrzeba byłoby ani dobrych praktyk, ani odgórnych zaleceń. Natomiast odgórne zalecenia mogłyby godzić w tak rozumianą autonomię uczelni. Uczelnie wywalczyły sobie autonomię i takie są tego konsekwencje.
To my jako środowisko powinniśmy głośniej mówić, że pewne rzeczy nas nie zadowalają. Ale my jakoś bardzo cicho siedzimy.
rozmawiała Dominika Rafalska


———————————————
Emanuel Kulczycki – doktor filozofii, specjalizujący się w metateorii komunikacji oraz naukometrii. Przewodniczący V kadencji Rady Młodych Naukowców – organu doradczego ministra nauki i szkolnictwa wyższego, członek Rady Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki przy MNiSW, Krajowej Rady Bibliotecznej przy MKiDN, Komitetu Nauk Filozoficznych PAN (komisja ds. badań w zakresie filozofii i ich upowszechniania) oraz zespołu specjalistycznego do oceny czasopism naukowych dla potrzeb przyszłej oceny parametrycznej i sporządzenia wykazu wybranych czasopism naukowych. Adiunkt w Instytucie Filozofii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor bloga „Warsztat badacza” traktującego o narzędziach badawczych, przepisach regulujących pracę naukową i procesach zarządzania nauką.

autor: Dominika Rafalska